środa, 12 października 2016

Biebrznięte all inclusive

W naszej rodzinie wymarzone wakacje to "all inclusive". Jednak my preferujemy tylko takie "all", o które sami zadbamy, żeby było "inclusive".

W poszukiwaniu odpowiednio dzikiej dziczy trafiliśmy 6 lat temu na Biebrzę. Wtedy dzicz nie mogła być zbyt głęboka ze względu na obecność naszych latorośli. Tratwy wydały się idealne i takimi okazały się być w rzeczywistości. Wyjechaliśmy z poczuciem, że zobaczyliśmy i przeżyliśmy zaledwie niewielką, wręcz mikroskopijną, cząstkę tego co jest do zobaczenia i przeżycia. Zachwyciła nas przyroda, kuchnia, architektura i ludzie. Już zasiedlony, ale jeszcze nie zadeptany skrawek Polski.

Ponieważ pomimo upływu czasu, niedosyt tamtego spływu jeszcze ciągle nam nie minął, znów zarezerwowaliśmy tratwę u Rumcajsa w Kopytkowie. Tym razem na pełne 2 tygodnie. Kolejny tydzień przeznaczyliśmy na stacjonarne łasuchowanie miejscowych przysmaków: sękaczy, mrowisk, blinów, kartaczy, kibinów, czenaków i innych pyszności, których u nas próżno szukać.

Nasza tratwa już w podróży.
Postanowiłam wykupić ubezpieczenie na okres spływu. Panie w firmie ubezpieczeniowej były szczerze zaskoczone celem naszej podróży. Tak samo jak wiele z Was, zasypały mnie pytaniami:
- Tratwa?  Ale jak się tym płynie? 
- Z prądem... rzeki oczywiście, bo zasadniczo prądu tam nie ma. Działamy unplugged. No chyba, że ktoś preferuje inny rodzaj prądu, ale osobiście nie polecam. 
- Ale silnik jakiś chyba jest?
- Napęd wyłącznie mięśniowy. Są 2 wiosła i 3 pychy: 2 długie napędowe i 1 krótszy manewrowy.
- A jeśli tratwa się wywróci? 
Miałam ochotę odpowiedzieć, że po to się  właśnie ubezpieczam. Jednak w obawie przed podniesieniem stawki, odpowiedziałam zgodnie z prawdą,
- Nie jest łatwo wywrócić pływającą platformę o wymiarach 6 na 2,5 metra.
- A jeśli ktoś wpadnie do wody?
- Jest reling wokół platformy, wszyscy umieją pływać, a w wyposażeniu jest koło ratunkowe i kapoki.
Panie upewniwszy się, że jednak jest szansa na ujście z życiem z tej eskapady, pytały dalej.
- Ale gdzie śpicie? 
- Na tratwie jest drewniana budka, w której się mieszka i śpi oczywiście też. Ma nawet sypialne pięterko. Jeśli ma się materace i śpiwory to jest nawet wygodnie. 
- No, ale przybijacie do brzegu? Na posiłki chociażby.
- Nie wszędzie można, ale nie ma takiej potrzeby. Gotujemy na tratwie na palniku gazowym. Gaz z butli turystycznej. 
- To jest jakaś kuchnia!? - w głosie było słychać jakby ulgę, ale nie na długo.
- Budka na tratwie ma część sypialną i część kuchenną. 
- A woda?
- Wodę pitną zabieramy ze sobą w beczce.
Panie nadal sprawiały wrażenie zdezorientowanych, choć odpowiadałam zgodnie z prawdą i bez owijania w bawełnę. Jedna z nich wykrztusiła w końcu:
- No... a ubikacja? 
- Jest! - powiedziałam triumfalnie -Turystyczna. Trzeba ją okresowo opróżniać, ale to nie jest wielki kłopot. 
- A  mycie? Higiena? Jakaś bieżąca woda chyba jest? - dopytywała koleżanka. 
- Owszem jest bieżąca woda - w Biebrzy. 
Musiałam przyrzec, że jak już wrócę, to przy okazji wpadnę i pokażę zdjęcia. Polisę szczęśliwie otrzymałam w standardowej cenie.

Starannie przygotowani na wszystko i pod każdym względem, zaopatrzeni w niezbędny sprzęt kuchenny i turystyczny oraz wszelkiej maści środki przeciw komarom dojechaliśmy na miejsce. Sprawnie przejęliśmy w posiadanie tratwę. Rumcajs równie sprawnie przetransportował nas i cały nasz wakacyjny dobytek do miejsca startu, którym była plaża miejska w Sztabinie. 
W miejscowym sklepie spożywczym dokonaliśmy niezbędnych zakupów. Sporo ich było, bo kolejny sklep, i to obwoźny, który w jednym miejscu pozostawał tylko przez 30 minut, mieliśmy spotkać dopiero za 4 lub 5 dni. Po czym z okrzykiem "No to spływamy!" odbiliśmy od brzegu. Czas zareagował natychmiast i zaczął płynąć równie wolno jak sama Biebrza.
Pogoda wymarzona - nie ma wiatru, jest słońce ale nie praży.
Co zrobiliśmy z tym spowolnionym czasem, to częściowo opowiedziałam już w poprzednim poście. Było więc czytanie, było rysowanie, było i szycie. Ale było też podziwianie porannych mgieł i wieczornych zachodów słońca, oglądanie przepięknie zmiennego nieba i śledzenie lotu ptaków, do których to czynności służył nam przeważnie dach kuchni. Było również wiosłowanie i była praca na pychach.
Silnik główny - Biebrza i dwa, silniki manewrowe pan M i pan K przy pracy
A! Jeszcze był brak wiosłowania i pychowania! A było to tak.
Pewnego razu, niebo systematycznie nas podlewało, niewielkimi, ale dość chłodnymi porcjami wody. Nawiasem mówiąc, zaliczyliśmy wszystkie możliwe odmiany ładnej i brzydkiej pogody za wyjątkiem śniegu i gradu. Kiedy tylko zaczynało kropić, przy pomocy metalowych palików cumowaliśmy do grząskiego brzegu i kryliśmy się w części jadalnej tratwy. Po przejściu chmury wyciągaliśmy paliki, płukali z czarnej ziemi, buchtowali cumę i wyruszali w dalszą drogę. Po trzeciej czy czwartej "przekropce". Płukanie palików i zwijanie cumy zaczynało robić się nudnawe i uciążliwe. W końcu mój mąż zawyrokował:
 - Nie będę palikować tratwy. Niech sobie płynie. - I wszedł do kabinki. 
Z lekkim zaniepokojeniem, ale i z ciekawością zaczęliśmy obserwować co Biebrza z nami pocznie. 
Z początku tratwa płynęła raz przodem, raz bokiem, raz tyłem utrzymując się w nurcie. Po czym na pierwszym zakolu zaryła nosem w brzeg i stanęła. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy, zajęliśmy się gotowaniem obiadu. W tym czasie nieco zmienił się kierunek wiatru, który na spółkę z prądem Biebrzy utrzymywał nas w miejscu. Tratwa leciutko odsunęła tylną część od brzegu i odwróciła się o 180 stopni przemieszczając się tym sposobem w dół rzeki. Przednia część pozostawała  przy brzegu. Na krótko znów znieruchomiała po czym zrobiła kolejny półobrót, pokonując następne kilka metrów.  Biebrzański prąd "łapał" tratwę na przemian za przód i za tył i obracał nią jak zabawką wzdłuż brzegu. Nazwaliśmy to "turlaniem dropsa". Od tego czasu dropsy niezmiennie kojarzyły się nam z gotowaniem obiadu.
Pomiędzy posiłkami uczciwie wiosłowaliśmy lub pychowaliśmy tworząc z każdym dniem coraz sprawniejszą i zgrana załogę. Pod koniec spływu mogliśmy płynąć nawet pod prąd. Ja rezerwowałam sobie zawsze długi pych, co bardzo odpowiadało moim zbyt często zgarbionym plecom. 

Spływ zakończyliśmy we Wroceniu, o niecały dzień przed słynną Twierdzą Osowiec, której jednak nie zwiedziliśmy, gdyż nasz samochód został w Kopytkowie i już nawet zarósł trawą. Rumcajs nie mógł czekać na nas bo następni chętni stali w kolejce. Nie widzieliśmy też żadnego łosia ani bobra, ani nie spróbowaliśmy wszystkich regionalnych pyszności. Jednak te, które skosztowaliśmy mogą konkurować z niejednym wykwintnym daniem i chętnie raczylibyśmy się nimi częściej. Jest więc po co wracać. Jeśli nie wymyślimy gdzie nas jeszcze nie było, to pewnie kiedyś znów pojedziemy na Biebrzę. Może tym razem szlakiem rowerowym Green Velo? Na pewno nie na kajaki. Choć  można nimi płynąć nieporównanie szybciej, to perspektywa posuwania się w tunelu z wysokich szuwarów nas nie pociąga.

4 komentarze:

  1. Wspaniałe a dodatkowo nietypowe to dziś. Dzieci z rodzicami, na 15m^2 przez tyle dni. Gratuluję i podziwiam całą rodzinę :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę, że to w znacznej mierze stereotyp jest powodem Twojego zachwytu. Ale ja najwyraźniej nie mam obiektywnego spojrzenia na kwestię kontaktów młodzież - dorośli, bo mam fajne dzieciaki.

      Usuń