poniedziałek, 9 stycznia 2017

Galimatias łatek crazy

Łatki nie muszą oczywiście być crazy, ale mogą. Tak było u mnie gdy zszywałam pierwsze UFO. Rozrysowane starannie bloki, złożone z nieregularnych pól, zaowocowały licznymi szmatkami przeróżnych, dziwacznych kształtów. Zszywanie musi odbywać się według określonego porządku, więc należy ogarnąć cały ten kolorowy galimatias, żeby niczego nie pomylić pod groźbą prucia. Prucia nikt chyba nie lubi, a w obecności papieru szczególnie.

U mnie łatki lubią z zaskoczenia zmieniać miejsce i kolejność, nawet jeśli wcześniej spięłam je klipsami do papieru. Szukałam więc możliwości przyszpilenia ich do czegoś mniej ruchliwego. W zasadzie może być cokolwiek w co można wbić szpilkę, a mimo to nie ucieknie. Kot się więc nie nadaje, choć często bywa pod ręką i to dosłownie pod. Nawet nie ma co próbować. Trenowałam już taki manewr na desce do prasowania - stoi spokojnie, ale u mnie trochę zbyt daleko od maszyny. Mata do ćwiczeń też wykazała się dużą cierpliwością jak również mobilnością. Pomagała mi przy szyciu tła do "Krakowskiego duetu". Jednak zdarzyło się kilka razy, że kolidowało to z jej podstawowymi obowiązkami. Wówczas popołudniowa porcja ćwiczeń musiała, z konieczności, odbyć się na dywanie.

Szyć? Ćwiczyć? Ćwiczyć szycie?
Konkurs wygrała bezapelacyjnie korkowa tablica, której kariera galerii dziecięcych rysunków zakończyła się już ładnych parę lat temu.
Galimatias ogarnięty, sciąga w pogotowiu.
Można ją łatwo przenieś, ustawić koło maszyny na czymkolwiek lub za maszyną oprzeć o ścianę. Podczas przerwy w szyciu schować za większy mebel, wcześniej zakrywając kawałkiem tkaniny lub papieru chronią przed kurzem czy słońcem. Dla mnie bomba!

środa, 12 października 2016

Biebrznięte all inclusive

W naszej rodzinie wymarzone wakacje to "all inclusive". Jednak my preferujemy tylko takie "all", o które sami zadbamy, żeby było "inclusive".

W poszukiwaniu odpowiednio dzikiej dziczy trafiliśmy 6 lat temu na Biebrzę. Wtedy dzicz nie mogła być zbyt głęboka ze względu na obecność naszych latorośli. Tratwy wydały się idealne i takimi okazały się być w rzeczywistości. Wyjechaliśmy z poczuciem, że zobaczyliśmy i przeżyliśmy zaledwie niewielką, wręcz mikroskopijną, cząstkę tego co jest do zobaczenia i przeżycia. Zachwyciła nas przyroda, kuchnia, architektura i ludzie. Już zasiedlony, ale jeszcze nie zadeptany skrawek Polski.

Ponieważ pomimo upływu czasu, niedosyt tamtego spływu jeszcze ciągle nam nie minął, znów zarezerwowaliśmy tratwę u Rumcajsa w Kopytkowie. Tym razem na pełne 2 tygodnie. Kolejny tydzień przeznaczyliśmy na stacjonarne łasuchowanie miejscowych przysmaków: sękaczy, mrowisk, blinów, kartaczy, kibinów, czenaków i innych pyszności, których u nas próżno szukać.

Nasza tratwa już w podróży.
Postanowiłam wykupić ubezpieczenie na okres spływu. Panie w firmie ubezpieczeniowej były szczerze zaskoczone celem naszej podróży. Tak samo jak wiele z Was, zasypały mnie pytaniami:
- Tratwa?  Ale jak się tym płynie? 
- Z prądem... rzeki oczywiście, bo zasadniczo prądu tam nie ma. Działamy unplugged. No chyba, że ktoś preferuje inny rodzaj prądu, ale osobiście nie polecam. 
- Ale silnik jakiś chyba jest?
- Napęd wyłącznie mięśniowy. Są 2 wiosła i 3 pychy: 2 długie napędowe i 1 krótszy manewrowy.
- A jeśli tratwa się wywróci? 
Miałam ochotę odpowiedzieć, że po to się  właśnie ubezpieczam. Jednak w obawie przed podniesieniem stawki, odpowiedziałam zgodnie z prawdą,
- Nie jest łatwo wywrócić pływającą platformę o wymiarach 6 na 2,5 metra.
- A jeśli ktoś wpadnie do wody?
- Jest reling wokół platformy, wszyscy umieją pływać, a w wyposażeniu jest koło ratunkowe i kapoki.
Panie upewniwszy się, że jednak jest szansa na ujście z życiem z tej eskapady, pytały dalej.
- Ale gdzie śpicie? 
- Na tratwie jest drewniana budka, w której się mieszka i śpi oczywiście też. Ma nawet sypialne pięterko. Jeśli ma się materace i śpiwory to jest nawet wygodnie. 
- No, ale przybijacie do brzegu? Na posiłki chociażby.
- Nie wszędzie można, ale nie ma takiej potrzeby. Gotujemy na tratwie na palniku gazowym. Gaz z butli turystycznej. 
- To jest jakaś kuchnia!? - w głosie było słychać jakby ulgę, ale nie na długo.
- Budka na tratwie ma część sypialną i część kuchenną. 
- A woda?
- Wodę pitną zabieramy ze sobą w beczce.
Panie nadal sprawiały wrażenie zdezorientowanych, choć odpowiadałam zgodnie z prawdą i bez owijania w bawełnę. Jedna z nich wykrztusiła w końcu:
- No... a ubikacja? 
- Jest! - powiedziałam triumfalnie -Turystyczna. Trzeba ją okresowo opróżniać, ale to nie jest wielki kłopot. 
- A  mycie? Higiena? Jakaś bieżąca woda chyba jest? - dopytywała koleżanka. 
- Owszem jest bieżąca woda - w Biebrzy. 
Musiałam przyrzec, że jak już wrócę, to przy okazji wpadnę i pokażę zdjęcia. Polisę szczęśliwie otrzymałam w standardowej cenie.

Starannie przygotowani na wszystko i pod każdym względem, zaopatrzeni w niezbędny sprzęt kuchenny i turystyczny oraz wszelkiej maści środki przeciw komarom dojechaliśmy na miejsce. Sprawnie przejęliśmy w posiadanie tratwę. Rumcajs równie sprawnie przetransportował nas i cały nasz wakacyjny dobytek do miejsca startu, którym była plaża miejska w Sztabinie. 
W miejscowym sklepie spożywczym dokonaliśmy niezbędnych zakupów. Sporo ich było, bo kolejny sklep, i to obwoźny, który w jednym miejscu pozostawał tylko przez 30 minut, mieliśmy spotkać dopiero za 4 lub 5 dni. Po czym z okrzykiem "No to spływamy!" odbiliśmy od brzegu. Czas zareagował natychmiast i zaczął płynąć równie wolno jak sama Biebrza.
Pogoda wymarzona - nie ma wiatru, jest słońce ale nie praży.
Co zrobiliśmy z tym spowolnionym czasem, to częściowo opowiedziałam już w poprzednim poście. Było więc czytanie, było rysowanie, było i szycie. Ale było też podziwianie porannych mgieł i wieczornych zachodów słońca, oglądanie przepięknie zmiennego nieba i śledzenie lotu ptaków, do których to czynności służył nam przeważnie dach kuchni. Było również wiosłowanie i była praca na pychach.
Silnik główny - Biebrza i dwa, silniki manewrowe pan M i pan K przy pracy
A! Jeszcze był brak wiosłowania i pychowania! A było to tak.
Pewnego razu, niebo systematycznie nas podlewało, niewielkimi, ale dość chłodnymi porcjami wody. Nawiasem mówiąc, zaliczyliśmy wszystkie możliwe odmiany ładnej i brzydkiej pogody za wyjątkiem śniegu i gradu. Kiedy tylko zaczynało kropić, przy pomocy metalowych palików cumowaliśmy do grząskiego brzegu i kryliśmy się w części jadalnej tratwy. Po przejściu chmury wyciągaliśmy paliki, płukali z czarnej ziemi, buchtowali cumę i wyruszali w dalszą drogę. Po trzeciej czy czwartej "przekropce". Płukanie palików i zwijanie cumy zaczynało robić się nudnawe i uciążliwe. W końcu mój mąż zawyrokował:
 - Nie będę palikować tratwy. Niech sobie płynie. - I wszedł do kabinki. 
Z lekkim zaniepokojeniem, ale i z ciekawością zaczęliśmy obserwować co Biebrza z nami pocznie. 
Z początku tratwa płynęła raz przodem, raz bokiem, raz tyłem utrzymując się w nurcie. Po czym na pierwszym zakolu zaryła nosem w brzeg i stanęła. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy, zajęliśmy się gotowaniem obiadu. W tym czasie nieco zmienił się kierunek wiatru, który na spółkę z prądem Biebrzy utrzymywał nas w miejscu. Tratwa leciutko odsunęła tylną część od brzegu i odwróciła się o 180 stopni przemieszczając się tym sposobem w dół rzeki. Przednia część pozostawała  przy brzegu. Na krótko znów znieruchomiała po czym zrobiła kolejny półobrót, pokonując następne kilka metrów.  Biebrzański prąd "łapał" tratwę na przemian za przód i za tył i obracał nią jak zabawką wzdłuż brzegu. Nazwaliśmy to "turlaniem dropsa". Od tego czasu dropsy niezmiennie kojarzyły się nam z gotowaniem obiadu.
Pomiędzy posiłkami uczciwie wiosłowaliśmy lub pychowaliśmy tworząc z każdym dniem coraz sprawniejszą i zgrana załogę. Pod koniec spływu mogliśmy płynąć nawet pod prąd. Ja rezerwowałam sobie zawsze długi pych, co bardzo odpowiadało moim zbyt często zgarbionym plecom. 

Spływ zakończyliśmy we Wroceniu, o niecały dzień przed słynną Twierdzą Osowiec, której jednak nie zwiedziliśmy, gdyż nasz samochód został w Kopytkowie i już nawet zarósł trawą. Rumcajs nie mógł czekać na nas bo następni chętni stali w kolejce. Nie widzieliśmy też żadnego łosia ani bobra, ani nie spróbowaliśmy wszystkich regionalnych pyszności. Jednak te, które skosztowaliśmy mogą konkurować z niejednym wykwintnym daniem i chętnie raczylibyśmy się nimi częściej. Jest więc po co wracać. Jeśli nie wymyślimy gdzie nas jeszcze nie było, to pewnie kiedyś znów pojedziemy na Biebrzę. Może tym razem szlakiem rowerowym Green Velo? Na pewno nie na kajaki. Choć  można nimi płynąć nieporównanie szybciej, to perspektywa posuwania się w tunelu z wysokich szuwarów nas nie pociąga.

sobota, 3 września 2016

Krótka historia czasu ...

... albo może inaczej "Historia krótkiego czasu"? U Stephena Hawkinga to pierwsze, u mnie raczej to drugie. Urlop jaki by nie był, to zawsze jest za krótki. No chyba, że właśnie prosisz o niego szefa, wtedy zawsze jest za długi. Tak w skrócie wygląda moja prywatna szczególna teoria względności.

Urlop miał aż 3 tygodnie, z czego 2 (podobno rekordowo długo) spędziłam, pozwalając się leniwie popychać biebrzańskiemu prądowi, zaś trzeci na biwaku pod Augustowem. Określenie "leniwie popychać" dotyczy zarówno mnie jak i prądu, bo 0,7 km/h to nie jest zawrotna prędkość, przy czym ani ja, ani reszta mojej rodziny nie poganialiśmy naszej tratwy zbytnio. Z tego powodu pokonała zaledwie nieco ponad 36 km. Tylko jakie to były kilometry! Jakaż to była wspaniała czasoprzestrzeń! Jakie tam były widoki! Po prostu kosmos!


Kosmos reprezentowały również kolejne UFO. Dopadły mnie i tam. Dopadły, a potem pokonały. Nie dość, że przed wyjazdem lękliwie nie sprawdziłam nawet, który z nich przypada na sierpień, to jeszcze zabrałam ze sobą ręczne szycie spoza listy. Tak na wszelki wypadek, jakby mi się skończyły książki, żeby nie oszaleć z tego całego wypoczynku. Padło na moje mikro-kwadraciki. Ich wymiary: 4 x 4 wydawały się pasować do biebrzańskich  off-roadowych warunków. Do tego arkusz heksagonów. Malutkich heksagonów.


Oj, nie przemyślałam ja tego! Oj, nie! Jak łatwo się domyślić nie dość, że nie dokończyłam w sierpniu żadnego UFO, to jeszcze powstał zaczątek mojej zupełnie nowej narzuty EPP*. Ma ona dzisiaj 30 cm długości i 20 cm w najszerszym miejscu i składa się póki co ze 107 elementów, więc nieprędko ja ją skończę. Oj, nieprędko!


Lepszą decyzją było włożenie do bagażu paczki pisaków do tkanin. To był odruch warunkowy wywołany pospiesznym zakupem, jedynych pasujących, zupełnie białych tenisówek. Pomyślałam, że z tej wyprawy raczej nie wrócą one białe.



No i wykrakałam! Jednak nie są też kolorowe, a mogłyby być. Przywiozłam więc kolejne, już drugie UFO.

Podsumowując: mam 6 UFO skończonych, 2 nowe i jeszcze 2 zaległe z lipca i sierpnia. Jeszcze się bronię, ale już słabnę.

W obliczu takiego zmasowanego ataku kosmitów, jeszcze podczas spływu, po skończeniu "Złodziejki książek" i "Posłańca" Markusa Zusaka, rozpoczęłam wnikliwą lekturę "popularnej książki o czasie i przestrzeni" jak napisał o niej sam autor.


Pomimo uczucia, że mój mózg zbliża się właśnie do wielkiego wybuchu, kontynuowałam poszukiwanie recepty na spowolnienie upływu czasu. No i mam! Zacytuję Hawkinga:
"... czas powinien płynąć wolniej w pobliżu ciał o dużej masie ...".
To by się zgadzało! Odkąd utyłam, życie jakby zwolniło. Czyżby koniec z odchudzaniem!? Brzmi kusząco, ale chyba muszę to jeszcze przemyśleć.


                                                          
* EPP - English Paper Piecing -  technika patchworkowa polegająca na ręcznym zszywaniu kawałków tkanin, wcześniej uformowanych na papierowych szablonach, w figury geometryczne: np. sześciokąty (heksagony), trójkąty czy romby.

piątek, 29 lipca 2016

Szara bidulka, ale rozmiar słuszny

Przedstawiam moją nową kosmetyczkę. Naszyłam się jakby to cały neseser był.


Szara bidulka, ale rozmiar słuszny. Do tego ma tyle kieszonek ile mi się zachciało. 



A zachciało mi się, żeby było gdzie dać szczoteczkę i żeby grzebień miał swoje własne lokum. Zachciało mi się też  usztywnionego dna i żeby zamykała się bez problemu nawet po włożeniu całej butelki szamponu czy balsamu.



I jeszcze żeby nie nasiąkała wodą od postawienia na mokrej umywalce.
Łatki to resztki tkanin używanych do szycia wózków dziecięcych. Ponieważ mają wodoodporne wykończenie to liczę na nieprzemakalność całości.
Środek oczywiście z tkanin "wielokrotnie dekatyzowanych". Zamek - srebrna sprężynka z... Hm. No skąd ja mam zamek? Nie pamiętam, ale raczej nie kupiłam, ani tym bardziej, nie ukradłam. 
Dzisiejszą kosmetyczkę-UFO sponsoruje literka "U" jak Up-cykling.
Tylko usztywnienie (sprzedane mi, jako sztywnik krawiecki z klejem) jest nówka sztuka, ale jego przecież nie widać. 

Największą trudnością okazało się uszycie i wykończenie lamówką  dolnych rogów kosmetyczki. Szyłam już podobne konstrukcje, ale zaokrąglone. Tutaj jednak są kąty proste. No generalnie utrudniać sobie życie i szycie to ja umiem. Uszyłam, ale nie podjęłabym się wytłumaczyć nikomu jak to należy zrobić poprawnie. Na szczęście znam takich, co wiedzą i zasięgnę w najbliższym czasie języka. To, że się człowiek w niewiedzy urodził nie oznacza, że w niewiedzy ma trwać.   

Kolejne kosmiczne wyzwanie to... Nie wiem i nawet nie zaglądam do listy. Wiem, że w sierpniu z żadnymi kosmitami walczyć nie będę. Trudno się mówi i szyje się dalej. A nie!  Przepraszam! Tym razem nie szyje. Do połowy sierpnia nie - maszyna ma urlop. A co potem, to się jeszcze wyjaśni.